Udostępnij:

latarnia-ok-1982r

Przeglądając internet natknęliśmy się na skan artykułu o polskich latarnikach pt. „Niewolnicy światła". Artykuł został napisany i opublikowany 35 lat temu na łamach tygodnika „Wybrzeże". Jest dość skomplikowany, troszkę zagmatwany, ale duża jego cześć opisuje latarników z Jarosławca. Dlatego też warto poznać troszkę historii... Miłej lektury. Na powyższym zdjęciu latarnia morska w Jarosławcu i krajobraz wokół niej z początku lat osiemdziesiątych.

 Niewolnicy światła
Tygodnik „Wybrzeże", nr 8 z 26 grudnia 1982 roku
Autor: Bogusław Holub
Zdjęcia: Zygmunt Grabowiecki

Nie ma czarodzieja na Wzgórzu Dzikich Róż. Pozostała legenda, którą był już za życia. Pozostał w przekazie ustnym tych, którzy przeżyli z Nim wielką morską przygodę. Pamiętali o Nim przed każdymi świętami Bożego Narodzenia i Nowego Roku. Przeglądałem nadesłane do Niego karty z życzeniami, malowane ręcznie obrazki, ozdobne litery zdań. Jednego roku nadeszło na to wzgórze dwieście siedemnaście takich ozdobnych życzeń z całego kraju. Cieszył się tą pamięcią o sobie. Tym tajemniczym związkiem nieoczekiwanej miłości.


Odwdzięczał się tym malcom swoją wyobraźnią, talentem krasomówczym, sztuką improwizacji. Nieraz przysłuchiwałem się jego balladom. Niby mówił o tym samym miejscu, o tej samej historii, lecz za każdym razem inaczej. Te buki, wokół skarby to niezwykłe drzewa. To zdradzieccy piraci, którzy rosnąc bez przerwy konarami chcieli zaćmić światło Jego latarni. Te dwa wielkie głazy w pianie przybrzeża to nie odłamki skał a para kochanków, która wolała śmierć w topieli niż niewolę najeźdźców. Nawet ta zwykła ziemianka na ziemniaki obok jego domku była lochem, w którym zginął z głody sprzedany latarnik.

niewolnicy-światła 1

Na zdjęciu: Edward Kurowski patrzy na latarnię jak na zwykłe miejsce pracy

Dzieciaki rozglądały się w ciszy, aby słowem nie zakłócić baśni, w którą wstąpiły. A on zawsze w pełnej gali, w czapce z kotwicą, marynarskim mundurze, białej koszuli związanej czarnym krawatem. Inaczej nigdy im się pokazywał. Sam siebie nazywał Niewolnikiem Światła.

Wskazywał im płaskorzeźbę brata, który w 1939 roku opłacił życiem. A on przejął po nim to palenisko na szczęście statków, które je widzą. To była w jednej osobie wielka instytucja edukacji morskiej. Żaden podręcznik, żadne przypisy nie zostawiły tyle miłości do morza wśród dzieciarni, ile On przekazał tym, którzy mieli szczęcie go słuchać.

Władysław Wzorek – Niewolnik Światła – Latarnik na Rozewi. A może Wielki Mag, kapitan morskiej wyobraźni. Zawistni cynicy próbowali obalać Jego legendę. Ale ostała się ona jak te buki, jak ta latarnia i całe rozewskie wzgórze dzikich róż.

Jest przecież sporo tych latarni na całym naszym wybrzeżu, są ludzie, jak i On, służbie tego światła, co na bezdrożach morza znaczą statkom przebyłą drogę. Znaleźli się jednak w cieniu Rozewia. Anonimowi, jak te światła, ważni jak latarnie, których i oni są niewolnikami. Krysy nie kryzys, kolejki po żur czy mięso, stopień zasilania 10 czy 20 te ich latarnie muszą świecić jednakim blaskiem. Ci co płyną obok naszych brzegów, nie poznają po świetle jaki jest stan kraju, nie odgadną co w duszy człowieka, który je strzeże. Wdzięczni za światło na drodze, wiedzą że to polski brzeg, brzeg ludzi odpowiedzialnych , wiernych swej służbie i morzu.

niewolnicy-światła 2

Na zdjęciu: latarnia morska w Jarosławcu.

Polscy marynarze wracając z rejsu do kraju przy światłach Rozewia wdziewają świąteczne ubrania, ostatnie golenie, ostatnie spojrzenie w lusterko jak na progu oczekiwanego domu. Gdyby tak mieć dobrą tak mieć dobrą lunetę można by z brzegu dostrzec na pokładzie statku dziesiątki ogników, żarzących się w ciemni nocy z radości powrotu. Ogniki papierosów przypalonych jeden od drugiego, latarenki niepokoju i zniecierpliwienia. Ludzie dzielą się światłem tym wielkim, na użytek wszystkich i małą iskierką na własny użytek. Nie znają się przecież – ten latarnik i ten marynarze, nie widzą się nawet, a jest między nimi jedna więź, najsilniejsza nie nad wzajemnym losem.

Zygmunt Żuchowski, senior latarników w Jarosławcu nie ma w sobie nic ze sprężystej postury Władysława Wzorka. Masywny, lekko schylony, srebrzyste włosy, owalna twarze wieśniaka. Bo też i rodowód ma chłopski, gdzieś z Pruskiej Wsi pod Toruniem. Zdawałoby się, że bardziej pasuje do warzywniaka, sadu, pasieki niż tej latarni na skarpie i tej wody bez końca. Śmiesznie oskubane owce we wzajemnej przepychance szły za nim jak za bacą pod las, na rudą trawę. Chłopska natura wyzwolona na starość zespoiła się z jego światem młodości. Tak jak on, tak i te owce nie pasuje mi w morskim krajobrazie. Może to jednak prawidłowość, bo cóż latarnik ma robić w dzień. Zwłaszcza gdy na emeryturze. Sam śmieje się z tych owiec, co chodzą za nim jak psy. Nawet na wydmy drepcą za nim popatrzeć na nagą przestrzeń. Żuchowski mówi, że co dzień, nawet dwa razy dziennie, chodzi na te wydmy. Popatrzeć na horyzont.
- Wiem – mówi – że tam zawsze jedno i to samo, pusta woda lub statek w oddali, to sama cisza i to tajemne pulsowanie morza. W tej ciszy coś mi gra jakby jakaś melodia krążyła we krwi. Czuję się po tym wpatrywaniu w przestrzeń, jak po spowiedzi, po oczyszczeniu ze złości, zmartwień, z bojaźni przed śmiercią. Wiatr morski wnosi w maje piersi jakieś nowe siły i swoją melodię. Jakaś wesołość niepojęta.

Ta muzyka prześladuje go od dzieciństwa. Chciał być muzykantem. Ojciec nawet godził się, żeby poszedł do orkiestry w 63 pułku piechoty w Toruniu. Ale matka w lament. Dziewięcioro was w domu – mówiła – jak podzielić między was te siedem hektarów. Ucz się fachu blisko chleba, bo chleb był wtedy miarą dostatku. Załatwiła mu nawet naukę u piekarza w Toruniu-Podgórzu. Trzy lata się uczył i nie upiekł sam jednego bochenka chleba. Nie szło mu. Jak miał wolną chwilę od roboty brał klarnet do ust i tirli-tirli na nim całe wieczory. I majster też pojął, że z Zygmunta nie będzie żaden piekarz.

Zapoznał się z jakimś sierżantem z wojskowej orkiestry i ten nauczył go czytania... nut. I wszedł w kolorowy świat muzykowania. Bracie jego też słuch mieli do grania, założyli orkiestrę weselną, remizową, wiejsko-miejską. Firma była solidna, w okolicy wiedzieli, że Żuchowscy potrafią grać bez przystanku od wieczora do piania koguta. Weselnicy padali z nóg, a oni jeszcze raz polkę, jeszcze oberka, a gdy dniało to tango do kolibania w miejscu. Do tych tang to nawet kupił sobie saksofon. Ludzie widzieli w kinie jak to przy saksofonach tańczą wytrenowani panowie to i wiejscy weselnicy mieli honor pląsać przy tym beczącym instrumencie. W wojnę też się ludzie żenili, więc ten saksofon zarabiał na chleb. I po wojnie była wesoła, ale już inaczej. Nawet tu, w Jarosławcu, grywał na zabawach, teraz zawiesił instrumenty na ścianie.

niewolnicy-światła 3

Na zdjęicu: Rodzina Żuchowskich: od lewej Marek, Zygmunt i Ryszard.

Tato, syna najstarszego, chciał nauczyć muzyki. Kupił [...] skrzypce [...]. Mówił mu:
- Graj Rysiu, graj...
- Co mam grać, tato.
- Coś wesołego.

Zagrał chłopak, aż staremu łzy w oczach stanęły ze smutku. Wiedział więc, że chłopiec nie będzie Paganinim. Powiesił więc i te skrzypce na ścianie obok klarnetu i saksofonu.
- To czym ty dziecko chcesz być – zapytał.
- Latarnikiem

Zamyślił się Żuchowski nad swoim losem. Koniec wiejskiej ciągłości. Koniec muzykowania.

Kiedy ściągnął tu, nad morze, nie przeczuwał, że tak już się z nim zwiąże. Czas był dogodny dla ludzi, co pracować chcieli. Z dyplomem piekarza z klarnetem nie pasował co prawda na starostę, ale na latarnika wystarczyło. Wyznaczyli mu latarnię w Czołpinie i tak szesnaście lat strzegł jej światła. Mówi, że wtedy dużo czytał. Najwięcej Sienkiewicza, „Krzyżaków" to chyba ze trzy razy. Spostrzegł wtedy, że świat widzi obrazami. Czytał książkę a wśród liter obrazy. Neron jak żywy wśród chrześcijańskich pochodni. I lutnię jego słyszał, jak się naśmiewa z ludzkiej boleści. Z Jaremą uganiał się po Dzikich Polach i Oleńkę ukochał jak własną. A najżywiej to widział tę wielką szamotaninę pod Grunwaldem. Prawie jak Klimuszko widzioł, gdzie kto padł, tylko Ulrich von Jungingen gdzieś mu się zgubił w zamęcie.

Nie przewidział jednak, że ten pierwszy chłopak będzie latarnikiem. Ale to już się stało tu, w Jarosławcu. Nadchodzi czas emerytury i w Gdyni dyrektor od latarni, zgodnie ze zwyczajem spytał starego kogo widzi na swoim miejscu. Powiedział więc, że Rysiek chciałby wziąć tę latarnie w dziedzictwie. Grać co prawda na żadnym instrumencie nie umie, ale wyuczył się za elektryka a przy ojcu poznał całą sztukę obsługi światła. W Gdyni radzi są, jak scheda przechodzi na syna, tyle, że syn musi być pełnoletni. Ryśkowi brakowało dwóch tygodni do wieku poborowego. Napisał chłopak, jednak prośbę wcześniej, tak jak mu poradzono. W pierwszym dniu dziewiętnastego roku życia dali mu nominację na strażnika światła w Jarosławcu i tytuł brygadzisty. Tak więc stał się najmłodszym latarnikiem na polskim wybrzeżu. Nie ma tu tytułów: kierownik latarni, naczelnik, tylko brygadzista. Drugi syn starego – Marek też przy latarni w załodze. Tylko Piotrek szypruje na motorowej łodzi. Tego też stary z jasnowidztwem Klimuszki nie przewidział. I nie przewidział., że tak się chłopcom będzie dobrze działo.

Rysiek i Marek mają uprawnienia rybackie i jak któryś z nich ma wolne, mustruje u Piotrka na ryby. Piotrek chyba pierwszy sobie własny dom wybuduje. Obok rodu latarników Żuchowskich, powstaje ród rybaków. Ojciec ich, z rodu bieda-ludzi, nie marzył o własnej zagrodzie. Swoje posłannictwo wypełnił służbą światłu i dzieciom, żeby pamiętali o prawach życia godnego.

- Uczyłem ich pracy i modlitwy – powie teraz. – A głównie szacunku dla pracy.

niewolnicy-światła 4

W jego rodzinie tylko niedziela jest dniem wolnym od pracy. I to nie każda. Po mszy lub sumie rozwijają haczyki z przynętą, tam gdzie prąd przyjazny wodzi ryby na pokuszenie. A ryba idzie ładna, jędrna, nie jakaś tam gnieciucha z sieci. I grosz idzie jędrny, że lepiej nie mówić.

Latarnia w Jarosławcu goła bez legendy. Bez historycznego przekazu. Albo czeka na swego gawędziarza. W lecie gości w tej miejscowości nie mniej niż w Spocie. Nikt jednak nie ciągnie do tej starej latarni. Światło jej bije tylko w stronę morza. Na ląd ślepa, nie wabi ni młodych, ni starych. Chociaż, kto wie, gdyby zdjąć ze ściany, odkurzyć wiszące na niej: klarnet, saksofon i skrzypce, wyciągnąć ze skrzyni harmonię, może i ta latarnia grałaby w letnie dnie własną melodię. Może to, co stanowiło wielką przygodę starego latarnika-muzyka , stałoby się początkiem jej chłopsko-morskiej legendy. Koncerty u latarnika mogłyby się stać nie mniejszą radością od Wzorkowych opowieści, krążących po kraju.

Na taką propozycję ktoś odparł mi, że bistro, piwko u latarnika, kaszanka lub śledź, to by chwyciło, ale muzykowanie? Co za biznes. Kto się na tym dorobił? Też racja.

Edmund Kurowski, trzeci latarnik z brygady Ryśka Żuchowskiego, patrzy na tę latarnię jak na zwykłe miejsce pracy. Nie widzi w niej żadnego romantyzmy. Guziczki, przełączniki, napięcie, nasłuch, technika i musi świecić. Dalej nic się nie dzieje. Zwykłe światła mijania. Robotę można lubić lub nie. On lubi, a nawet kocha tę robotę.

Sam znad wody. Znad Gopła. Tylko tam – zawsze smużka mgły nad wodą, sitowia jak palisady i jęki Popielowych gości. A to sitowie jęczy, trzciny, drgając na wietrze, niosą po wodzie zawodzenia. Tak, Gopło żywe legendą.

Kurowski też chodzi co dzień na morski brzeg. Pooddychać ostrym wiatrem, popatrzeć na swoją działkę. Szczęśliwy, że nie musi odpływać od brzegu. Statki płyną w dali i oni odrobiny chęci, aby popłynąć gdzieś w wielki świat. Wystarcza mu to, że morzu służy. Wystarczy, że nie było nieszczęścia w zasięgu światła ich latarni.

Jak zejdzie z posterunku na rentę, syn Marek chce objąć po nim stanowisko. Ten ciekawszy morza. W marynarce wojennej zgłosił się do płetwonurków. Tak , on zna morze od głębiny. Może on stworzy legendę w podwodnym życiu Bałtyku. Tych legend o Bałtyku wciąż brak. [...]

Władysław Wzorek intuicyjnie odkrył tę prawdę. Tysiącom polskim dzieci dał morskie sny i chłopięce marzenia. Rozbudził ich wyobraźnię pięknem morskiej historii, przygody, pożytku, jakie daje.

Nie ministrowie żeglugi, nie amatorzy naszych flot rybackich i handlowych, nawet nie nasi dzielni admirałowie otrzymywali świąteczne listy pamięci i wdzięczności. A coś się bąka o morskim wychowaniu tak, jak bąkało się od dziesięcioleci. Dobrze te prawdy przypominać [...].

Bogusław Holub